Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

przenika w szczeliny między gałęziami i na mokre, blade trawy kładzie urok niewysłowiony. Jakiż urok! Kształty igieł... Z czarnej ziemi wystają tu i tam pniaki drzew dawno ściętych. Teraz je dopiero ujrzała... Rozmyte przez niezliczone strumienie deszczu, pożarte przez zgniłą pleśń... Każdy z tych pniaków, — to chyba twarz... Lica straszliwe, przeklęte i odtrącone! Tylko dla nich to jasne słońce nie świeci, deszcz żywotwórczy tylko ich jednych nie pielęgnuje. Wiatr dla nich, — to niszczyciel. To też łkanie tych pniaków nieme w samotni, głos, którego nikt nie dosłyszy!... To Vizzavona...
Z pod nikłej murawy wynurzają się okrągłe i podługowate kamienie, szare i centkowane barwiście, jak skóra żmii. Młody świerczek wyrasta z wilgotnej ziemi. Cienki, jak kwiat, jak delikatne pióro. Jasna jego zieloność wyrywa się z czarnoleśnej masy, wyciąga ręce blade i przezroczyste. Las zadumany, nieruchomy. Sino-zielone mchy, jak delikatna osędzielizna, stroją pnie. Odziemki drzew stają się w słońcu seledynowe...
Aż oto nad szczytami drzew, w niebiosach, objawiły się niewiarogodne kształty gór. Jesienne, świeżo spadłe śniegi okryły je od podnóża do szczytów. Pierwszy to raz wyszły z chmur czarnych, z mgieł gęstych, z deszczów ulewnych. Oczy witają się z nimi, jakby z obłoki wiosny, co spadły na zręby gór i rozsypały się na pochylniach przepaści, — a wrócić już powtóre na skrzydła wiatrów niebieskich siły nie mają. Chłód. Niemal zimno. Taka cisza... Potok samotny, potok wieczny wlecze po ostrych kamieniach swój szum, swój szum...