Tomasz Judym wracał przez Champs Elysées z lasku bulońskiego, dokąd jeździł ze swej dzielnicy koleją obwodową. Szedł wolno, noga za nogą, wyczuwając coraz większy wskutek upału ciężar własnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku słonecznego zalewał przestwór. Nad odległym widokiem gmachów, rzucających się w oczy od Łuku Tryumfalnego, wisiał różowy pyłek, który już począł wżerać się, niby rdza, nawet w śliczne, jasno-zielone liście wiosenne, nawet w kwiatuszki paulovnii. Ze wszystkich, zdawało się, stron płynął zapach akacyi. Na żwirze, dokoła pniów pod budynkami, w rynsztokach leżały jej białe kwiatki z ośrodkiem czerwonawym, jakby skrwawionym od ukłócia śmierci. Pył bezlitosny zasypywał je niepostrzeżenie.
Zbliżała się godzina spaceru wielkiego świata i Pola drgać zaczynały od ruchu karet. Na drewnianym bruku dudnił jednostajny łoskot, jakby oddalona mowa wielkiej fabryki. Przebiegały piękne, lśniące rumaki, migotała ich uprząż, pudła, sprychy lekkich po-