w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. Dokoła stały odwieczne posągi bogów, jedne wielkości niezwykłej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z nosami i rękoma uszkodzonemi w sposób bezbożny. Judym nie zwracał uwagi na tych zdegradowanych władców świata. Czasami zatrzymywał się przed którym, ale przeważnie wówczas, gdy go uderzył jakiś zabawny despekt boskich kształtów. Nadewszystko interesowała go sprawa odpoczynku w doskonałym chłodzie i zdala od wrzawy ulicy paryskiej. Szukał też nietyle arcydzieł, ile ławki, na którejby mógł usiąść. Zdybał ją po długiej wędrówce z sali do sali w narożnem zetknięciu się dwu długich galeryi, przeznaczonem na schronienie dla Wenus z wyspy Melos.
W zakątku, tworzącym jakby niewielką izbę, oświetloną jednem oknem, stoi na niewysokim piedestale tors białej Afrodyty. Sznur, owinięty czerwonym pluszem, nikomu do niej przystępu nie daje. Judym widział już był ten cenny posąg, ale nie zwracał nań uwagi, jak na wszelkie wogóle dzieła sztuki. Teraz, zdobywszy w cieniu pod ścianą wygodną ławeczkę, jął dla zabicia czasu patrzeć w oblicze marmurowej piękności. Głowa jej zwrócona była w jego stronę i martwe oczy zdawały się patrzeć. Schylone czoło wynurzało się z mroku i, jakby dla obaczenia, czegoś, brwi się zsunęły. Judym przyglądał się jej nawzajem i wtedy dopiero ujrzał małą, niewidoczną fałdę między brwiami, która sprawia, że ta głowa, ta bryła kamienna w istocie — myśli. Z przenikliwą siłą spogląda w mrok
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.