Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech babcia nie zapomina, że dziś jeszcze raz miałyśmy być w tamtym prawdziwym Luwrze.
— Cicho mi bądź! Czekajcie no... Gdzież jest ów Canova? Pamiętam, byliśmy tam z Januarym... Szło się jakoś... Zaraz...
— Jeżeli panie pozwolą, to wskażę im najbliższą drogę do Amora... to jest.. Antoniego Canovy... — rzekł dr. Tomasz, zdejmując kapelusz i zbliżając się wśród ukłonów.
Na dźwięk mowy polskiej w jego ustach wszystkie trzy dziewice odruchowo zbliżyły się do starej damy, jakby się przed zbójcą chroniły pod jego skrzydła.
— Aa... — odezwała się babka, wznosząc głowę i mierząc młodego człowieka okiem dość niechętnem. — Dziękuję, bardzo dziękuję...
— Panie darują, że gdy się słyszy... W Paryżu tak rzeczywiście... bardzo, bardzo rzadko... — plótł Judym, tracąc pewność nóg i języka.
— Pan stale w Paryżu? — spytała ostro.
— Tak. Mieszkam tu od roku. Więcej, niż od roku, bo jakieś piętnaście miesięcy... Nazywam się... Judym. Jako lekarz studyuję tutaj pewne... To jest właściwie...
— Więc mówi pan, że jako lekarz?...
— Tak jest — mówił dr. Tomasz, oburącz chwytając się wątka rozmowy, pomimo, że wyciągała na wierzch kwestye, tyczące się jego osoby, których nie znosił. — Skończyłem medycynę w Warszawie, a obecnie pracuję tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii.
— Miło mi poznać pana doktora... — cedziła dama dość ozięble. — My wojażujemy, jak pan widzi, we czwórkę, z kąta w kąt. Niewadzka... To moje dwie