tego głosu, jakby uroczystego słowa zapewnienia, że piękne istoty nie przyjdą, że nie przyjdą dlatego mianowicie, że on ich oczekuje. On, Tomasz Judym, Tomek Judym z Ciepłej ulicy.
Stał tak, patrząc na szarą, ciężką wodę i szeptał do siebie:
— Ulica Ciepła, ulica Ciepła...
Było mu nad wszelki wyraz głupio, jakoś niesmacznie i gorzko. W dalekim krańcu przelotnego wspomnienia snuł się obraz brudnej kamienicy...
Podniósł głowę i otrząsnął się. Obok niego przesuwali się ludzie wszelkiego typu, a między innemi wędrowny herold Intransigeant’a, dźwigający na wysokim drągu treść ostatniego numeru tej gazety, przyklejoną do poprzecznej deski. W owej chwili roznosiciel spuścił ogłoszenie na dół, wsparł się na jego kiju i gawędził ze znajomym. Tytuł gazety skojarzył się w umyśle Judyma z przeróżnemi myślami, w których szeregu błąkało się uprzykrzone, niemiłe, bolesne prawie pojęcie: ulica Ciepła, ulica Ciepła...
O rodzinie swej, o warunkach, w jakich żywot jej upływa, myślał w owej chwili, niby o czemś niezmiernie obcem, niby o typie pewnej familii małomieszczańskiej, która nędzną egzystencyę swoją pędziła za panowania króla Jana Kazimierza. Te damy, które zobaczył dnia poprzedniego, stały się dlań tak szybko istotami blizkiemi, siostrzanemi przez wykwintność swych ciał, sukien, ruchów i mowy. Żal mu było, że nie przychodzą i prawie nieznośnie na samą myśl, że mogą nie przyjść wcale. Jeżeli tak będzie, to dlatego, że z tych szewców wiedzie swój »rodowód...«
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.