Z warsztatu ślusarza wyszedł mały, umorusany chłopak i zaczął się przyglądać gościowi. Judym szybko pobiegł na górę. Minął pierwsze piętro, drugie i dopiero na wysokości strychu zwolnił kroku. Miał przed sobą okienko bez szyb, pewien rodzaj strzelnicy w murze. Cegła zamykająca ten otwór z dołu była tak wyślizgana przez dzieci, które się tam bawiły, że przybrała kształt owalny. Ileż to razy on sam, Judym, wyłaził przez ten otwór na zewnątrz muru i wisiał w powietrzu! W kącie czerniał wodociąg ogólny, rozprowadzający wilgoć na całą ścianę. Nad nim aż do sufitu sięgała plama kopcia z lampy naftowej. Ściany były pełne cienia i smutku, jak deski składające trumnę.
Ostatnia kondygnacya schodków prowadziła do mrocznej sieni, która przecinała wzdłuż poddasze. Judym stanął przede drzwiami w głębi i zastukał raz, drugi, trzeci. Nikt mu nie odpowiedział. Gdy jeszcze raz kołatał klamką, z drzwi sąsiednich wysunęła się dziewczyna lat trzynastu i zmierzyła go wzrokiem dojrzałej kokietki. Nie pytana rzekła:
— A kogo to pan szuka?
— Tu jest mieszkanie Wiktora Judyma?
— Tutaj.
— Nie wie panienka, czy jest kto w domu?
— Dopiero była ciotka, musi być... A może i zeszła na podwórze z dzieciami.
Mówiąc to, wychyliła się jeszcze bardziej i zaglądała Judymowi w oczy ze śmiałością wielkomiejską. W tej chwili w głębi mieszkanka rozległ się straszny wrzask, jakiś potok wyrazów złorzeczących, klątw ordynarnych bez związku, zlewających się jakby w ryk
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.