Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/052

Ta strona została uwierzytelniona.

towej skorupy. W sąsiedztwie pniaka leżała krata ścieku, podtrzymująca przeróżne odpadki. Słońce dogrzewało. W cieniu wysokiego muru fabryki bawiło się stado dzieci. Jedne z nich były mizerne tak bardzo, że dawała się widzieć w tych przeźroczystych twarzach sieć żył błękitnych; — inne opaliły na słońcu nietylko swe buziaki, ręce i szyje, ale także skórę kolan, wyłażących obszernemi dziurami. Pośród wierzgającej gromady pełzało jakieś małe, rachityczne ze sromotnie krzywemi nogami i ze śladami ospy na gołych, mizernych gnatach. Cała ta banda sprawiała wrażenie śmieci podwórza, czy zeschłych liści, które wiatr miota z miejsca na miejsce. Rej wodził między całą hałasującą czeredą chłopak ośmioletni, wysmukły, bez czapki, ubrany w ojcowskie ineksprymable i matczyne trzewiki. Kawaler ten darł się w niebogłosy, do czego uprawomocniała go komenda nad resztą w prowadzeniu jakiejś batalii. Kiedy przebiegał, jak jeleń, dążąc ku środkowi dziedzińca, Judym go poznał:
— Przecie to Franek!
— A Franek... — rzekła ciotka.
Dr. Tomasz zatrzymał siostrzeńca i wywołał tem na jego fizys oznakę szczerego niezadowolenia. Z tłumu posunęła się naprzód dziewczyna młodsza od Franka i zbliżyła się do ciotki. Była to Karolina, siostrzenica Judymowa. Oczy miała duże, w szarej znędzniałej twarzy palące się jak węgle z pod grzywy, która zakrywała jej brwi i kończyła się na nosie. To dziecko miało fizyognomię starą i chytrą, spojrzenie uparte i badawcze, jak człowiek, który już przeżył gorycz setki zawodów i którego już nie okłamują złudzenia. Judym