Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

górne części oficyn i udzieliło nawet tym biednym różowo-brudnym ścianom uroku swojego przyjścia. Zdawało się, że nędzne okna, za któremi kryje się ubóstwo, te jakby znużone oczy chorego domu, stoczonego wewnątrz przez biedę, wieczyście pozbawione blasku wesela, teraz w tej jedynej chwili otwierają się, patrzą w niebiosa i modlą się do słońca. Gdy doktor Tomasz zastukał we drzwi mieszkania, stanął w nich brat Wiktor, już ubrany. Był to słuszny mężczyzna. Nosił dużą, jak łopata zapuszczoną brodę, która otaczała jego rysy niby rama. Twarz miał bladą, nieopaloną, o skórze jak gdyby przesiąkniętej czemś czarnem. Gdy spojrzał na brata, oczy mu się zaśmiały, jak u dziecka, mimo, że słowa, które wymówił na przywitanie, miały prawie zimny ton urzędowy:
— Jak się masz, Tomek...
— Cóż u ciebie słychać... — rzekł doktór, również bez czułości, witając brata.
— A no tak... idzie...
— Wiesz, odprowadzę cię.
— Dobra... — rzekł Wiktor, biorąc blaszankę.
Gdy się znaleźli w ulicy, szli przez czas pewien obok siebie w milczeniu, po prostu nie wiedząc od czego zacząć. Wreszcie Wiktor rzekł:
— W Paryżuś był?
— Byłem.
— Teraz tu zostaniesz?
— Pewno. Trzeba będzie tu osiąść. Zobaczę, jeszcze nic nie wiem. Chciałbym tu być, ale czy wyżyję...
— No, i po tylu latach nauki jeszczebyś nie