Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

snego srebra. Zdawało się, że płonie białym blaskiem zapalona przez słońce poranne. Spragnione oko chwytało daleki widok tej swobodnej wody, zielonej równiny łąk, sinych lasów, nikłemi liniami ginących prze stworzu. Bliżej nad Wisłą ciemniały kępy jakichś drzew rozłożystych.
Bracia usiedli pod murem ogrodowym na tra wniku i, milcząc, patrzyli w krajobraz, który mieli przed sobą. Z niziny fabrycznej, z owej masy ślepych murów bez okien, z wązkich i podłużnych budowli, które cienkiemi rurami wydychały kłęby pary, przecudne w promieniach słońca, jak ruchome bryły srebrne, dochodził niemilknący łoskot żelaza. Doktór Tomasz ulegał złudzeniu, że te dźwięczne uderzenia motów, owe jęki jak gdyby targanych łańcuchów wydaje para, buchająca na wsze strony z dachów okrytych zadymioną papą. Zdawało mu się, że drżący z jakiegoś nienasyconego pośpiechu, dziki, zdławiony i twardy ryk motorów daje się umiejscowić, że go widać w ogromnych kłębach burego dymu, magających ciągłe i prędkie półkola. Ten dym mnóstwa wysokich kominów z cegły i wązkich, okrągłych z blachy spojonej, gangrenował już przestwór czystego nieba, zniżał się, wałęsał nad gmachami i zalewał ulice, niby szara mgła, w której traciły wyrazistość kształtów domy, latarnie, wozy i ludzie. Kiedy niekiedy dawały się uczuć w równych odstępach czasu dwa idące po sobie ciosy młota parowego, dzięki którym ziemia drżała w odległości kilkudziesięciu kroków od fabryki. Po rozbitym bruku ulicy toczyły się wozy, ciągnione przez ogromne koniska. Wehikuł taki, składający się z dwu słupów złą-