Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

Technik wyciągnął rękę i powiedział niewyraźnie, jak zwykle przy prezentacyi, jakieś nazwisko.
Rozmawiając o rzeczach obojętnych, wszyscy trzej schodzili wolno w dół ulicy. Wiktor pełen zadowolenia, że może się pochwalić takim bratem, choć usiłował tego nie zdradzać, mówił dużo, a wreszcie, nie pytając Tomasza, prosił młodego inżynierka, czyby doktór nie mógł zwiedzić fabryki, a osobliwie sta lowni. Ten wahał się przez chwilę, a wreszcie przyrzekł protegować gościa. Zeszli w wązką uliczkę, utworzoną przez nagie mury fabryk i stanęli u ciasnych drzwi. Była już zapewne godzina siódma. Na podwórzu fabrycznem otoczył ich szczęk młotów i głuche warczenie motorów dynamo-elektrycznych o sile blizko tysiąca koni. Wiktor gdzieś znikł i doktór został sam na sam z młodym zawodowcem. Ten prowadził go przez sale, gdzie heblowane sztaby żelaza, długie kilkadziesiąt łokci, gdzie borowano w nich dziury zapomocą świdrów i gdzie skromne maszynki w mgnieniu źrenicy wybijały w płytach grubych na dwa palce duże otwory z taką łatwością, jakby rzecz szła o przedziurawienie palcem plastra miodu. W jednem miejscu nitowano kraty mostów zapomocą śrub rozpalonych do białości, gdzieindziej cięto nożycami sztaby, jak płótno. Z ogromnych izb warsztatowych Judym przeszedł do pustej hali, gdzie pracowało zaledwie kilkunastu ludzi. Tu spajano relsy.
Doktór Tomasz ciekawie przyglądał się tej robocie. Mało tam miały do czynienia maszyny. Działały za to wyłącznie muskuły i młoty na długich toporzyskach. W rogu sali dłubał nad czemś mężczyzna