Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

wszy wiadomość, że jest u siebie, weszła do gabinetu.
— Pacyentka, jak mi Bóg miły!... — jął myśleć doktór Tomasz i doznał ciepłego uczucia na samą myśl o pierwszym rublu, zapracowanym we własnym apartamencie.
Dama wśród ukłonów obustronnych zajęła miejsce i rozejrzała się po umeblowaniu.
— Pani dobrodziejka jest cierpiąca? — zapytał doktór.
— O, tak, panie konsyliarzu... Od lat, od całego szeregu lat...
— I jakież to cierpienie?
— Gdybyż to jedno! Cały szereg chorób, które inną osobę, mniej wytrzymałą, dawnoby wpędziły do grobu.
— Ale główna, zasadnicza?
— Czy ja wiem, panie konsyliarzu. Zapewne wątroba...
— Wątroba... Otóż...
— Bo to jakaś duszność, bezsenność, kaszel, bóle...
— Więc są bóle? I to w tej okolicy?
— Ach, jakie bóle! Język ludzki wyrazić tego nie jest w stanie!
— Bóle... rozdzierające, uczucie rozdzierania, nieprawdaż?
— Tak, bywa i to. Nieraz budzę się rano, to jest, podnoszę się rano, przepędziwszy noc bezsenną, i jestem tak upadająca...
— Proszę pani, apetyt?
— Ale któżby na to wszystko zwracał uwagę,