Doktór długo siedział w mieszkaniu, pełen myśli iście marcowych. Wszystko szło dziwnie źle, opacznie, piętrzyło się, jak zator kry na rzece, tamując bieg życia. Rozmyślał o tem, że musi obecnie pomagać bratowej, utrzymywać i ją i całą familię w zastępstwie Wiktora, gdyż zostawić ten obowiązek wyjątkowo na barkach biednej kobiety — nie było możności. Tymczasem finanse były w stanie opłakanym. Pełen gorzkich myśli udał się Judym do swego szpitala. Wyszedł stamtąd wcześniej, niż zwykle, czuł bowiem w sobie jakąś niemoc wewnętrzną, przeszkadzającą mu w pracy. Ze wstrętem powlókł się do mieszkania Wiktora. Zastał tam tylko ciotkę, która coś pod oknem ścibała, i dzieci, dokazujące w sąsiedniej izbie. Ciotka miała oczy przekrwione od płaczu, usta zacięte, nos jeszcze bardziej ostry. Przywitała go wzrokiem pełnym niechęci, prawie odrazy. Zawsze na niego krzywo patrzyła, jako na pupila i spadkobiercę siostry swej, którą przed laty okropnemi słowami wyklęła... Teraz, widać, zawziętość wzmogła się i dosięgła ostatniej granicy.
Judym nie zwracał na starą uwagi. Usiadł w kącie i sennem okiem przypatrywał się izbom, dotąd nieuporządkowanym. Widok zdziczałych dzieci nasunął mu myśl, żeby teraz, kiedy nic lepszego nie ma do roboty, zająć się edukacyą tych siostrzeńców. Wziął na spytki chłopca i przekonał się, że urwis czyta jako tako, choć z ciężkiem stękaniem, ale poza tem ani be, ani me. Owa sztuka czytania było to dzieło ciotki, która teraz z pod oka patrzyła na praktyki Judymowe. Karola zaledwie umiała rozróżnić litery.
Był prawie zmrok, kiedy doktór stamtąd wyszedł.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.