Brnął z nastawionym kołnierzem, ze wzrokiem upadłym, pełen wewnętrznej nudy i lenistwa. Odruchowo, nie widząc ani ludzi, ani ulic, żeglował w stronę cukierni, gdzie czasami czytywał dzienniki. Na rogu, szybko skręcając w dzielnicę ludniejszą, zetknął się z doktorem Chmielnickim.
— O, cóż to kolega tak siarczyście maszeruje? — zawołał grubas, — o małoście mię nie uszkodzili...
— Ja? Ale gdzież tam, — idę...
— Widzę, widzę, — do chorego.
— Akurat! — parsknął Judym na całe gardło.
— Nie do chorego? — spytała chluba miasta Chmielnika z odrobiną ironii w głosie.
— Nie mam wcale chorych! — rzekł Judym i wyciągnął rękę na pożegnanie.
— Zaraz, czekajcie chwileczkę! Jeżeli wam do zdechlaków nie pilno, to dlaczegóż nie uciąć gawędki?
— Kiedy zimno. Chodź kolega na kawę, to będziesz gadał, a ja posłucham.
— Dobra! Idę na świeżego Kuryera, akurat mam odrobinę czasu.
Poszli ulicą i wkrótce zasiedli przy marmurowym stoliku w pięknej cukierni. Dr. Chmielnicki wyładowywał ze siebie półgłosem rozmaite świeże »kawały«, z wielkim objektywizmem wciągając do tej seryi »kawały«, gdzie jego rodacy prezentowali się nieszczególnie. Judym śmiał się z anegdot, ale tym śmiechem warg, w którym oczy nie biorą żadnego udziału i który zbyt przeczulona subtelność narratora mogłaby poczytywać za impertynencyę. W trakcie jednej ze
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.