— Nie znam. Słyszałem o tem coś... To w Kieleckiem, zdaje się...
— Aj, »zdaje się«... Jak można takich rzeczy... »Cudze rzeczy znać dobrze, a swoje potrzeba!«
— Kolega mi aplikuje niniejszą sentencyę, w sensie admonicyi, czy tylko jako wzór krajowego przysłowia?
— Doskonale, paradnie! Ale wracając do Węglicha...
— Ach, z tym Węglichem...
— Ależ posłuchajcie! Wy tam młodsi znacie się między sobą, łatwiej możecie wskazać odpowiedniego człowieka. Miejsce wcale niezłe. Dają tam sześćset rubli...
— Fiu — fiu...
— Pyszny lokal i całe utrzymanie.
— A cóż trzeba robić?
— Zwyczajne rzeczy. Głupstwa. Latem zjeżdża się dosyć chorych, więc pospołu z innymi lekarzami trzeba się nimi zająć. Kąpiele, uważacie, wanny, natryski — o takie rzeczy. Figle w gruncie rzeczy, a w okolicy praktyka, jak sto tysięcy dyabłów. To nie jest byle co. Może kto z waszych znajomych skusi się na te Cisy.
Judym zamyślił się, kazał sobie podać jeszcze jedną filiżankę kawy, wypił ją duszkiem, odstawił i rzekł do Chmielnickiego:
— No, dobrze, ja mogę jechać na to miejsce.
— A co? Nie powiedziałem! Pyszna myśl!
— Gdzież jest ten doktor Węglichowski?
— Jest właśnie w Warszawie i jutro zgłosi się do was.
— No to już może ja do niego?
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.