Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— A dlaczego? Przyjdzie do was. O której godzinie?
— Między piątą a siódmą.
— Tam u was, na Długiej?
— Na Długiej.
— Dobra!
Dr. Chmielnicki zapisał sobie coś w notesiku, patrząc do jego wnętrza lewem okiem, jak przez lupę, złożył gazetę na sąsiednim stoliku, gdzie właśnie jakaś »piękna Iza« szczerzyła zęby do wymokłego lowelasa, i podał Judymowi prawicę.
— A więc do jutra! Świetna myśl...
— Zobaczymy... — mruknął doktór Tomasz, zwieszając głowę.
Gdy dr. Chmielnicki zniknął, pogrążył się w rozmyślaniach:
— Tak, tak... Trzeba dokądś iść, to darmo. Wiktorowa się nie wyżywi, a i ja czyż długobym potrwał z taką sumą pacyentów, jak obecnie. Pojadę. Może nie na zawsze, może na rok, na dwa. Może, gdy wrócę będzie, do stu tysięcy dyabłów, co innego.
Za powrotem do domu, w nocy i następnego dnia bez przerwy myślał o wyjeździe. Żałował Warszawy całem sercem. Porzucenie jej było dla niego tem przykrzejsze, że sam był z urodzenia łykiem, mieszczuchem, znającym wieś z wycieczek letnich, z romansów, opowiadań ustnych, z rysunków. O tem, jak się to zimą mieszka wśród tych pól olbrzymich, po których zamieć tańcuje, nie myślał nigdy. Teraz to wszystko snuło mu się przed oczyma i przygnębiało.
Nazajutrz o godzinie piątej zasiadł w swym fo-