Dyzio skierował na rodzicielkę przelotne spojrzenie i wziął się do nowej czynności. Na ławce leżał kapelusz Judyma. Chłopczyk chwycił go w ręce sposobem cyrkowym, zaczął kręcić, wyrzucać w górę i łapać na patyk.
— Ach, Dyziu, Dyziu... — jęczała dama. — Nie rób tego, bo ręczę ci, że ten pan rozgniewa się i znowu zwymyśla mamę tak samo, jak pan pułkownik. Chyba chcesz, żeby ten pan zwymyślał mamę. Powiedz otwarcie... Chyba chcesz...
— No chcę, żeby mamę zwymyślał... — mruknął syn nielitościwy.
Nic tedy nie skutkowało. Dopiero znużenie wzięło górę nad żywością usposobienia. Usiadł na wolnem miejscu, ku powszechnemu zadowoleniu ziewnął raz i drugi... Wreszcie usnął. Judym z całą pieczołowitością umieścił jego kończyny na sofie, a sam wyniósł się z przedziału. Nie wrócił tam aż w Iwangrodzie, kiedy trzeba było zabrać walizkę dla przeniesienia jej do innego wagonu. Ze szczerą satysfakcyą myślał o tem, że się z Dyziem rozstaje.
Jakaż była jego złość, gdy ujrzał matkę ze swawolnym synem, wstępujących do wagonu, gdzie siedział. Była tam salka drugiej klasy, wspólna dla znacznej części pasażerów, to też Dyzio używał co się zmieści.
Około godziny trzeciej popołudniu zbliżano się do stacyi, na której Judym miał wysiąść i dalszą drogę, to jest pięć mil, odbyć końmi. Wydobywszy się z wagonu i minąwszy dworzec drugorzędnej stacyjki, zastał duży, parokonny powóz i furmana w błyszczącej liberyi. Walizę przyniósł w ręku bardzo stary żydek
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.