Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

i umieścił ją na koźle. Doktór skoczył jeszcze do bufetu, żeby kupić papierosów. Gdy prędko biegł z powrotem, ujrzał Dyzia i jego matkę sadowiących się właśnie do jego powozu, Ręce mu opadły i dawno nieużywane, szewskie przekleństwo splamiło usta. Znużona matka Dyzia już wiedziała od woźnicy, że ma jechać z jakimś panem, już poznała walizkę i z bardzo ujmującym wyrazem twarzy czyniła zbliżającemu się miejsce obok siebie.
W pierwszej chwili Judym zasadniczo zdecydował się nie jechać za żadne skarby świata. Ale szereg prędkich zestawień i obliczeń funduszu, wywołał w jego umyśle inną decyzyę, a na oblicze wyraz szczęścia i słodyczy. Z tem piętnem na twarzy zbliżył się do damy i zawiązał rozmowę, pełną wykwintnych ogólników. Wkrótce tobołki umieszczone zostały, gdzie się dało, Dyzio, z obawy, ażeby, broń Boże, nie spadł pod koła, wskutek usilnych próśb matki, zasiadł na ławeczce w nogach i landara wwaliła się w bagnistą uliczkę żydowskiej mieściny.
Dama ciągnęła dyskurs nieustannie, wtedy nawet, gdy powóz przechodził istne konwulsye w dołach, wybojach, bajorach i suchych grobelkach miejskich. Judyma mdłości ogarniały na samą myśl, że ta zabawka towarzyska trwać będzie na przestrzeni pięciu mil, ze wzmianek bowiem matki Dyzia okazywało się, że jadą do Cisów. Ale wkrótce za miastem doznał pociechy, gdy mu prosto w twarz wionął oddech wilgotny, lecący z niedocieczonego przestworza, z pól, lasów. Role, po długich deszczach rozmiękłe, porznięte brunatnemi smugami brózd mokrych już tu i owdzie jaśniały