szaro-żółtą barwą, wysychając w miejscach wzniesionych. Nad nimi kurzył się lekki, siwy opar. Niwki ozimin snuły się wzdłuż i wpoprzek cudną barwą swoją, która w oddali mieniła się rozmaicie, to zielono to niebieskawo, jak kolor piórek na szyi pawia. Wysoko stały białe obłoki, jakby zaspy śniegów spiętrzonych, pomalowane ślicznymi cieniami. W głębi ich skrzydeł rozlegał się istny chór skowronków. Nad jasną runią pastwisk magały się czajki, co chwila wydając okrzyk swój wesoły.
Konie rwały ostrego kłusa i z pod kół zaczęły się rozlatywać bryzgi tężejącego błota. Wiatr przeszkadzał mówieniu, to też »konwersacya« stawała się cokolwiek mniej dokuczliwą. Judym tonął oczyma w nowym pejzażu. Był on dla niego nowym prawdziwie. Wsi, a raczej ziemi, gleby, przestworu w tej porze roku doktór nigdy jeszcze nie widział. Budził się w nim święty instynkt pra-człowieczy, mglista namiętność do roli, do siewu i pielęgnowania zboża. Uczucia jego rozproszyły się i błąkały w tych szerokich widokach. Tam pod lasem, który dopiero zaczęły barwić liście, wśród wzgórza otoczonego drzewami leży miejsce na dom. Olchy i sokory jeszcze są czarne. Tylko wysmukła, strzelista brzoza okryła się już cienką mgłą liści tak szczelnie, że nagie pręty już się ukryły. Dokoła pniów uśmiechają się blado-niebieskie przylaszczki. Obok lasu ciągnie się wązka dolina, a środkiem niej przepływa strumień. Jakiś człowiek idzie po zboczu górki, schyla się, coś tam robi, nad czemś pracuje, coś sadzi, czy sieje...
— Szczęść ci Boże, człowieku... Niech się stokrotnie urodzi twe ziarno... — myśli Judym i za-
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.