Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

drogę. Stanął wreszcie u progu pierwszej chaty zmęczony, literalnie w pocie czoła. Mokra i przepadająca rola, w której brnął, ostre powietrze i znużenie wprawiały go we wściekłość. Szedł od chaty do chaty, pytając się o konie. Tu nie było ich wcale, tam nie chciano wynająć, gdzieindziej przypatrywano mu się ze śmiechem.
Wreszcie trafił się pewien młody gospodarz, który odrazu zgodził się jechać. Zaprzągł do wasąga parę małych bułanków i bocznemi drogami, przez dziury i wertepy pomknął, jak strzała. Dobry humor wrócił, a nawet wstąpiła w eskulapa swada burszowska. Trafił się na rozstajnych, błotnistych szlakach sklep z trunkiem. Woźnica tam utknął, zaczął koniom podwiązywać ogony, majstrować koło wozu, wchodzić do izby, wychodzić stamtąd ociężale... Judym zrozumiał, że jego towarzysz ma chęć wypić kieliszek »Leopolda«.
Zawołał tedy:
— Gospodarzu, weźcież sobie flaszeczkę gorzałki.
— Jakąże, proszę wielmożnego pana, wziąć, małą, czy dużą? — spytał tamten bez namysłu.
Judym zawahał się. Jakże było powiedzieć, że małą
— Juści z tych większych.
W chwili, gdy to mówił, przypomniał sobie stan kasy i przeraził się, czy aby ma dosyć pieniędzy...
Na szczęście wystarczyło jeszcze kopiejek, ale zostało ich kilka zaledwie w kieszeni. Chłop wyjął korek piorunem i zmusił Judyma do »zapróbowania«. Kiedy ten obrzęd został spełniony, sam wziął się do flaszki. Wypił z połowę, resztę schował do kieszeni i wlazł na siedzenie. Teraz zaczęła się prawdziwa jazda!