Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Małe, zwinne konięta rwały, jak sarny, wóz wpadał w wyrwy, pełne »bajecznego« błota, rozwalał kałuże, stojące między opłotkami i leciał w siarczystych bryzgach. Ziemia w tej okolicy była mocno gliniasta, to też drogi były ślizkie. Wóz na pochyłościach zataczał się, jak na lodzie i tylko szybkość jazdy wstrzymywała go od wywrotu. Z każdej górki chłop popędzał konie i leciał na łeb na szyję, wprost do jamy głębokiej, a kisnącej zwykle w takim »dołku«. Orczyki biły szkapiny po nogach i zmuszały do wściekłego galopu. Z jednej drogi woźnica zawracał w inną, leciał dróżkami wązkiemi, jak miedze, nieraz do szerszych szlaków jechał wpoprzek pola. Judym nabrał przekonania, że nie dąży w kierunku Cisów. Ale było mu najzupełniej wszystko jedno. Ta waryacka wyprawa była dlań źródłem prawdziwej satysfakcyi. Wiatr świszczał koło uszu, błoto pierzchało w nos, w oczy, trafiało do ust i kupami leżało na ubraniu.
Gdy tak przejechali z półtory mili drogi, chłop zaczął śpiewać. Po każdej śpiewce, zwykle nie nadającej się do druku, wysączał z butelki potężny łyk i zacinał konie. Mijali jakieś wsie, objeżdżali lasy, pędzili przez pastwiska.
— Daleko do Cisów? — spytał doktór.
Furman zwrócił na niego białe oczy i coś wybełkotał. Zarazem wrzasnął ochrypłym głosem i z szerszego nieco gościńca skręcił co pary w szkapach na boczną drogę. Miejsce było pochyłe i wóz szedł naukos. W pędzie szturchnął się o przykopę. Judym nagle uczuł, że leci w przestrzeń i padł głową w miękki zagon. Leżał tam bez ruchu, nie mając siły poruszyć