Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— No?
— To miasto nazywa się Cisy.
— Dobrze! — krzyknął Judym z radością. — Szajgec, weź ten kuferek i nieś go za mną do zakładu. Wiesz, gdzie zakład?
— Jak ja nie mam wiedzieć, gdzie zakład? Pan dobrodży z daleka? Pan dobrodży sze cokolwiek zabłoczuł...
— To nie twoja rzecz, krajowy cudzoziemcze! Nieś to do zakładu.
Długie, starodrzewne aleje, zniżające się ku wielkiemu parkowi otwarły się przed oczyma doktora. Tragarz objaśniał go, gdzie jest zakład, gdzie kursal, gdzie zamek, gdzie pałac »hrabiny«, gdzie czyja willa. W alejach i w parku było pusto, to też nikt nie spostrzegł przybycia doktora, odzianego w gliniany kostyum.
W dużym przedsionku zakładowym żydziak wynalazł człowieka mianującego się portyerem, który z rozdziawioną gębą i niedowierzaniem odprowadził przybysza do pokojów »młodego doktora«. Judym jął co tchu zrzucać z siebie mokre obuwie i ubranie, myć się i przebierać w suchy, czarny kostyum. Wkrótce był gotów. Za chwilę miał wyjść, chciał bowiem przedstawić się swoim nowym zwierzchnikom. Czekał tylko na paltot, który portyer zabrał do czyszczenia. Skorzystał z tej chwili, żeby przypatrzeć się mieszkaniu. Składało się z dwu pokojów, a raczej z dwu salonów. Za oknami, przy których stał, o jakie pół łokcia wyniesionemi nad poziom, ciągnęła się naprost nich wązka aleja młodych drzew, przeważnie grabowych. Jedne z nich były już tęgimi pniami, kiedy inne