trwały jeszcze w okresie pacholęctwa. Gałęzie ostatnich były poobcinane i wyglądały, jak urwisy w szkole ze łbami ostrzyżonymi przy samej skórze. Równolegle z tą aleją ciągnął się duży, kilkułokciowy, stary i gruby mur, nakryty mocnym daszkiem z cegieł. Oblekła go już pleśń, zielona wilgość powyżerała od ziemi. Teraz z wiosną i na nim puszczał się młody, aksamitny porost. Między szeregami drzew szła w odległą dal parku wązka, wygracowana dróżka. Środkiem była już sucha, ale w zagłębieniach, jej grzbiet ograniczających nęciły oko ciemno-siwe pasy wilgoci. Młode listki grabowe, które dopiero co na świat się urodziły, zmarszczone i tak delikatne, jakby się kurczyły nawet od pocałunków promieni słonecznych i od westchnień pachnącego wiatru, zdawały się badać za pomocą delikatnych cieniów swoich żółty piasek, ciemną, pulchną ziemię i mdłe trawki, wybijające się z gruntu. Były tak cudne i tak wesołe, jak oczy dziecięce. Gruby mur, za którym już się kryło słońce, rzucał na alejkę i jej śliczne tajemnice, cień czarny, niby drzwi więzienia. Tylko w samym końcu parku, gdzie się mur zwracał pod kątem prostym i przecinał odległy wylot alei, jeszcze chropawa powierzchnia miała na sobie świetlistą suknię. Zdawało się, że ciężka ściana ma w tamtem miejscu jakby swoje oblicze, pełne zadumy, że w głąb rozkwitającego parku spogląda niewidzialnemi oczami i że powszechny, radosny uśmiech stamtąd wypływa. Bliżej okien, za murem rosły dwie kolosalne topole. Pnie ich sękate wydzierały się z głębi wiotkiej tkaniny młodocianego zadrzewienia, jak torsy okute w kolczugę, kryjącą mięśnie tak silne i nie dające się przebić, jak
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.