ona. Skądś z wysoka, nie wiadomo z którego drzewa leciały na ścieżkę złoto-różowe łuski pęków...
Judym stał przy otwartem oknie. Czuł w sobie zjednoczenie z tem, na co spoglądał. Przez jego ciało zdawała się płynąć siła natury, stwarzająca rozrost drzew i wykwitanie liści. Judym uczuł w sobie tę siłę i uczuł władzę spożytkowania jej w wielkiej pracy. Nadzieja trudów, które przewidywał w tem miejscu, poiła go rozkoszą. Patrzał w przestrzeń i uderzał ją silnemi oczyma.
Nareszcie, nareszcie! Oto miejsce, gdzie mu będzie wolno włożyć jarzmo i drzeć starą glebę głęboko sięgającym pługiem. Będzie tu siał, będzie pracował za tłum ludzi, będzie oddawał światu wszystko, co wziął od niego. Nie pożałuje ramion, nie będzie skąpił potu! Niechże wiedzą, jak się wywdzięcza ten z motłochu, kogo przyjmą do swej kultury, komu udzielą cząsteczki swych praw do czynu.
W owej chwili siły jego duszy spoczęły na czemś nieuchwytnem, jakby na dźwięku, płynącym w przestrzeni, jakby na szeleście grabowych liści, który pośród drzew zamierał.
Było to krótkie, radosne błogosławienie tajemnych potęg świata za owo święte prawo człowieka do pracy i za siły, za mocne barki, które do niej służą.