sza, Chobrzański wraca na kontynent i wędruje do Brukselli. Nie znaczy to wcale, że był próżniakiem. Ani trochę! Umiał on wstać o świcie, dzień spędzić bez wytchnienia przy twardej pracy i późno w nocy skłonić głowę na nędznem posłaniu. Chodził w zniszczonej odzieży, a gotów był i tę oddać biedniejszemu, byleby o tem ludzie wiedzieli. Gdy ktokolwiek zgłosił się do niego o wsparcie, o pożyczkę, każdemu jej udzielił, ale chciał, żeby też i jemu wyświadczono to i owo dla zasług. Od warsztatu w Londynie odepchnęła go jakaś siła niewytłómaczona, żądza czegoś lepszego. Krzywosąd nie myślał ani o spokojnem życiu, ani o wielkiem bogactwie, choć lubił dostatek. Wśród najcięższych kolei losu dążył awsze do sławy, do wyniesienia się, do znaczenia, do wpływu i rozgłosu wśród swoich. Chętnie podjąłby trud bohaterski byleby tylko nie stawał się jarzmem codziennem, pracą, obowiązującą jego tak samo, jak wszystkich, ordynarną i stałą. Mimo to był przez czas dość długi kasyerem w pewnej dystrybucyi brukselskiej. Przywykał już nawet do tego zajęcia, gdy grono kolegów, koczujące w Monachium, dało znak życia. Monachium, które widział w przejeździe do Paryża, podobało mu się niezmiernie. Ruszył tedy do »Mnichowa«. Znalazł tam całą kolonię. Byli to malarze, studenci, artyści wszelkiego kalibru, rzemieślnicy i sieroty bezdomne »die unglücklichen Polen«. Wrzało tam jak w ulu. Toczyły się spory, tworzyły stronnictwa, partye, odbywały zgromadzenia, sądy, a nawet bójki. Chobrzański wszedł, rzecz prosta, do jednego ze stronnictw i wkrótce objął tam dowództwo. Był to kierownik energiczny. Zaprowadził
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.