Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

w niebogłosy kilkanaście sztuk dzieci folwarcznych, żydków z miasteczka i innej hołoty. Wysoko stał Krzywosąd w pantoflach i reniferowej, zczerniałej kurcie. Na poręczy ganku siedział chowany sokół, o którym słyszał już doktór Tomasz całą historyę. Sokół ten chorował przez całą zimę i ulegał kuracyi. Krzywosąd lał mu w gardło oliwę i sadzał go przy kaloryferze w takiem gorącu, że biedne ptaszysko dostawało, widać, czegoś w rodzaju pomieszania zmysłów, bo palacze znajdowali je częstokroć leżące obok drzwiczek wielkiego pieca wśród węgli i popiołu. Tylko błyskanie oczu wskazywało wówczas, że jeszcze żywot kołacze w nieszczęsnym pacyencie. Teraz, gdy słońce wiosenne świeciło tak jasno, sokół pierwszy raz wyniesiony został na dwór. Siedział na balustradzie, mocno ściskając pręt żelaza, rozglądał się, ruszał i dawał wielostronne znaki zdrowia. Krzywosąd pragnął, widocznie, pokazać chłopakom nietylko ptaka, ale i jego sztuki. Schylił się tedy i tkał mu pod dziób swą głowę, przemawiając jednocześnie:
Kąsi pana, kąsi...
Chodziło o to, że sokół powinien był pieszczotliwie szczypać dziobem resztki farbowanych włosów. Czy świeże powietrze, czy może lepszy stan zdrowia wpłynął na sokoła tak fatalnie, dość, że kiedy administrator ukląkł i podstawiał coraz bliżej łysinę, ptak dźwignął się na łapy, nasrożył i z całej siły huknął »pana« dziobem w czerep aż szczęknęło. Zgromadzeni wydali okrzyk radości, zaczęli klaskać w ręce i podskakiwać. Tymczasem Krzywosąd przyniósł długi pręt i przemówił do sokoła: