druga prowadziła do pałacu, kościoła i szpitala. Było tej drogi więcej niż wiorsta, drogi szerokiej, ale bagnistej. W chwili, kiedy ją Judym przebywał, podsychała już, ale jeszcze tu i owdzie gładko z wierzchu zmulona i wymyta glina pod nogą rozstępowała się i lgnęła do niej bryłami. Wielkie drzewa, stojące nad tą drogą już okrywały się liśćmi; w rowach szumiały strumienie płynnego iłu, szybko z góry biegnące.
W duszy Judyma było takie wesele, jak chyba nigdy jeszcze w życiu. Gdy się zbliżał do zabudowań folwarku, rozrzuconych na dużej przestrzeni, serce silnie biło mu w piersiach. Wiatr wiosenny owiewał go jakiemiś marzeniami, po prostu uczniowskiemi. Śniły mu się na jawie zdarzenia, bohaterstwa, szalone operacye i niewysłowione pocałunki czyichś ust pachnących. Z obojętną miną, jak na trzeźwego eskulapa przystało, wyminął kilka domów, mieszkań rządcy, kasyera, ekonoma i szedł na lewo ku kościołowi, zostawiając po prawej stronie szeroką drogę wjazdową w stronę pałacu.
Obok kościoła świeżo wzniesionego z czerwonej cegły, — budowy pięknej, z dwiema strzelistemi wieżami w stylu gotyckim, — mieściło się probostwo. Dalej krył się w drzewach znacznie dawniejszy, obszerniejszy dom: szpital.
Judym nie miał zamiaru wchodzić do środka. Pragnął to uczynić w towarzystwie swego zwierzchnika. Poszedł, najprzód obejrzeć kościół, który właśnie był otwarty. Brakowało tam jeszcze posadzki, bocznych ołtarzów w nawach, konfesyonałów, malowideł, ławek. Ceglane filary stały w piasku. Tu i owdzie mieściły
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.