samej choroby, nie rozumie, co ona jest, co z niej może wyniknąć, dokąd rzuci jego ciało, losy, myśli, uczucia, — i tylko marzy ostremi a przebiegłemi wiedzeniami, usiłując wszystko zrozumieć, — tak samo ja wtedy... Waliłam w życie z kapitałem, składającym się: z biletu kolejowego, z tobołka rzeczy, pięciu złotówek »grosza gotowego«, no i z telegramu pani W. Za sobą zostawiłam dwu braci, ciotkę Ludwikę, która (w braku kogoś bardziej odpowiedniego) zastąpiła mi matkę, gdym »uczęszczała« do gimnazyum, — która dzieliła się ze mną małym kawałeczkiem swego chleba — i chyba nic więcej... Ach, nie, nie, nic więcej! Kochałam Kielce, różne tam osoby, braci, Wacka i Henryka, Dąbrowskich, Multanowiczów, Karczówkę, Kadzielnię — i tak wogóle wszystkich. W tych latach tak łatwo człowiek właśnie wszystko miłuje! Cóż dopiero Kielce! Tej nocy w wagonie było mi tak żal! Koła uderzające o szyny wołały na mnie okrutnemi słowami. Zgrzyty ich kruszyły mą wolę i siłę na jakąś mgłę trwogi. Przypominam sobie te chwile przestrachu, kiedy nim, jak płomieniem objęta, postanawiałam wysiąść na pierwszej stacyi i wrócić. Wrócić, wrócić! Ale wagon mój rwał w nocy jesiennej wskróś jakichś miejscowości ponurych i żelazną, dziką mocą swoją precz mię unosił od wszystkiego, com czule kochała. Zresztą, czyż mogłam? Wrócić do biednej ciotki, utrzymującej stancyę uczniowską? Mieszkać znowu w nędznej, ciemnej i ciasnej izdebce! Sypiać na starej kanapie, wśród zaduchu sosów, wśród wiecznego deficytu ciotczynego, trosk o masło i żalów na drożyznę kartofli, ach, i wśród afektów ośmioklasistów zepsutych, niemądrych i roz-
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.