Z tych kart starych ulatuje jak zapach mocnych perfum czy przed tysiącem lat zerwanych róż, które wieńczyły skronie poety...
7 Grudnia. Zmęczenie, zmęczenie... Jest późny wieczór. Śnieg z deszczem zmieszany płacze za oknem, dudni w rynnach, jak skarga nędzarza i szkli się na kamieniach podwórza, które oświetla chwiejny błysk latarni. Oczy mimowoli wlepiają się w kałuże słabo błyszczące, co drżą od padających kropel.
Pod sekretem muszę sobie wyznać, że teraz jestem daleko bardziej zmienna, niż dawniej. To są pewno jakieś zmęczenia nerwowe. »Nerwy«, których wytrzymałości tak ufałam, jak sile rzemiennych naszelników, prowadzących bryczkę, gdy się zjeżdżało z góry ku Głogom...
A teraz po każdem wzruszeniu — bicie serca, po usilnej pracy — ból głowy, ociężałość, naprzemiany to roztargnienie, to automatyczność. Tak źle sypiam! Po nocy bezsennej mam tę ciągłą nierówność bicia serca, oczy jakby piaskiem zasypane, szum w uszach, ból w gardle — i jakąś obmierzłą trwogę w duszy. Choćbym w taki dzień miała sumienie czyste, choćbym wytężała wszystkie siły, żeby się niczem nie splamić, — nie jestem szczęśliwa, ani swobodnej myśli. Biegnę na lekcye, jak rzecz popchnięta, odrabiam je, jak idyotka. Gdy, naprzykład, rozwiązuję zadanie arytmetyczne z Anusią, to tylko pierwsze słowa każdej myśli jasno rozumiem, dalsze ciągi gadam, jak katarynka swą melodyę. Dopiero po wymówieniu zdania słyszę jego sens w głowie, niby wyrazy czyjeś, które dokładnie zrozumieć przeszkadzała mi dyskusya z kim innym. Brak
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.