wozu przywiązany był do macierzystej sztabki żelaza rozmokłym szpagatem. Kadłub foszmana w opończy koloru błękitnego z odcieniem słoty zasłaniał mi świat, a jedyny, samotny, żółty guzik w pasie z wyobrażeniem jakiegoś herbu — przyciągał oczy. Przestrzeń widzialną obsiewał drobny deszczyk. Daleko, w mgławem, burem powietrzu snuły się zarysy wzgórz. Ich kształty raz po raz uciekające we mgłę przed oczyma, były dla mnie prawdziwymi wyrazami żalu. Jeżeli tylko dosięgłam ich wzrokiem, wnet uczuwałam, jak mię bolą.
Tak ongi małej dziewczynie, wiezionej do gimnazyum, ściskało się serce, gdy żegnała wzrokiem te ukochane wzgórza...
Doróżka skacze z dziury w dziurę, chwieje się co moment, niby osoba chora na tabes, która wszakże ukrywa swój defekt, żeby nie stracić posady, — ślizga się na zakrętach, jakby w złych momentach rozpaczy pragnęła raz wreszcie rzucić się samobójczo do rowu. Oto wysuwa się wieś, złożona z chałup szarych, jak pole, choć ściany ich niegdyś bielono.
Wierzby z grubymi pniami, z których strzelają młode, jasne, bujne pręty; dzikie gruszki w polach, dzikie tak samo, jak za owych czasów. Tam, gdzie się grunt nachyla, jest rzeka w nizinie. Ta rzeka idzie z mojej wsi, z Głogów. Zjeżdżamy ze wzgórza na długi most. Zmoczone konie idą noga za nogą, para z nich wali. Ja wychylam się z budy i sięgam wzrokiem czystej wody, sączącej się po kamieniach i grubym piasku, wody, która przepłynęła koło domu moich rodziców. Szlaban. Powóz się zatrzymuje. Trzeba płacić kilka groszy. Szukam ich w kieszeni, nie, — ja szukam
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.