Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkimi zmysłami dźwięku tej rzeki, która tam, w dole coś do mnie pluszcze.
Ruszamy znowu wolno, pod górę. Obok idą ludzie zgarbieni, zaciapani w błocie, okryci włosem, który może się nazywać tylko kudłami. Coś gadają do siebie, drą się obrzydle i swarzą. Jedną twarz poznaję. To nasz chłop, Wicek Michcik. Taki sam był za czasów mego dzieciństwa. Trochę się zestarzał. Konie ruszają i w brzęku żelastwa, w turkocie kół słyszę słowa niedawno w Biblii przeczytane. Żyła, widać, ta skryta myśl gdzieś we mnie, jak gdyby stalowym rylcem na ołowiu wypisana: »Nie będzie pamięci tak mądrego, jak i głupiego na wieki, gdyż przyjdą dni, kiedy wszystkiego zapomną, a jak umiera mądry tak też i głupi...«
Ta cyniczna mądrość, rzucona przez zuchwałego króla, znawcę »wszystkich spraw pod słońcem« nie niosła mi przykrości. Była prędzej, jak prawda doskonała, harmonizująca ze wszystkiem, niby płyn, co wypełnia każdy punkt żądny nasycenia. Wszystko cichło we mnie, uśmierzało się i jak gdyby kładło do snu. Wtuliłam się w kąt powozu i przesuwałam w pamięci ponure słowa, które przychodziły nie wiem czemu.
Ze wzgórza roztoczył się widok na płaszczyznę. Daleko, daleko ujrzałam drzewa mękarzyckie. Wtedy znowu żarzyć się we mnie poczęła cicha radość, która mię do tej chwili nie opuszcza. Wiedziałam, że nie znajdę tu tego, czego szukam, ale widok lasów sennych, długich i szerokich pustek, zarosłych małym jałowcem ciepło rozlewał po moich żyłach. Tam bór, w którym nigdy nie byłam, obcy i niemiły, ale z dru-