Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

tak lubił, utworzyły całe gąszcze i smugi. Może u jego wezgłowia się plenią nadobne i woniejące...
Śpią tu pospołu wszyscy, rolnik przy rolniku, którzy tę ziemię orali, sami dzisiaj kwiatami, jak łąka zasiani. Cisi — osiedli dziedzicznie tę ziemię cmentarną.
Wysoko i nizko śpiewały ptaszyny. Kiedy niekiedy ciepły wiatr niósł tu na skrzydłach swoich odgłos szelestny młodego zboża, rozchylał gałęzie krzewów i cicho przechodził po trawach nietkniętych nogą niczyją, jakoby anioł-odźwierny, świętej ciszy troskliwie pilnujący. Pod przejrzystemi jego stopami uginało się ziele. Wysmukła akacya, której pniak strzelisty i ścigłe, czarne gałęzie zdają się lecieć ku niebu, szumiała z trwogą a ze wszystkich drzew najwyraźniej, kołysząc się pod jasnem słońcem przeźroczystymi listkami. Zdawało mi się, że coś mówi to poświęcone drzewo, zdawało mi się, że usłyszę śpiewne jego wyrazy. Gdy się zasłuchać, wtedy wiadomem się staje, że ono tylko wzdycha wieczyście.
Prosiłam się w głębi duszy mojej, czy spotkam kiedy...
7 Czerwca. Jutro wyjeżdżam. Tak przynajmniej zdecydowałam. Nie mogę sobie dać rady! Zamiast ukojenia, którego doświadczałam z początku, ciągnęłoby to za sobą irytacyę wewnętrzną, albo jakie spory, czego nie chcę za skarby świata. Stosunek, do chłopów, do służby, do ludzi zatrudnionych na folwarku! Może to są sobie śmieszne idealizacye miejskiej panny, bardzo wszystko być może, ale ja nie znoszę dziczy. Nie mogę w tem oddychać.
— Żebyś tak pomieszkała wśród tych łotrów... —