żów, pociągnęliśmy w górę. Była może godzina szósta rano. Dzień był ciepły, umyślnie zesłany, tylko przymglony jasnemi i cienkiemi włóknami nocnych tumanów, które jeszcze wysypiały się w nizinach podleśnych, — niby sieci pajęcze. Ja sama zapadłam w jakąś obłudną martwotę. Serce moje było czujne, jak nigdy, ale rozpostarła się nad jego uniesieniem nasza górska i leśna cisza. Wóz mój wolno dosięgnął przełęczy i znalazł się w kolejach starej, trawą zarosłej drogi, zwanej »na górę«. Leszczyny i brzozy rozrosły się tam w las prawie. Chłopina podciął konie, minęliśmy wąwóz gliniasty pod szczytem, — i oto, daleko, w dole ukazały się przed memi oczyma — Głogi. Z łąk, z rzeki, ze stawu dźwigały się mgły, znikające w wyżynie. Dom nasz białemi ścianami jaśniał w zieleni ogrodu i przeglądał się w głębi wody...
Młode szkapki, nieprzyzwyczajone do dróg tamtejszych, nie mogły utrzymać wasąga. Orczyki biły je po nogach, to też pędziliśmy ze stromego zbocza góry co tchu, wskroś jałowców. Dopadliśmy strumienia. Tam dopiero konięta wydobyły swe małe łby z chomąt, które im wyprężone naszelniki wcisnęły aż za uszy. Woźnica stanął, a ja wysiadłam. Wskazałam mu drogę, którędy ma przejechać na drugą stronę Głogów, aż do szynku przy trakcie kieleckim.
— Przyjdę tam w południe — mówiłam.
Chłop patrzał z podełba, ale walizka moja zostająca na wozie dodała mu otuchy. Gdy wreszcie odjechał, poszłam ścieżką. Trawy nie były jeszcze skoszone. Otoczyły mię kwiaty moje, zarośla. Szłam w szczęściu, niby w jakim obłoku. Oto kwiaty, które
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/255
Ta strona została uwierzytelniona.