Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

drzew wyrosły. Tylko iskry, palące się na falach stawu i na ślizkich łodygach sitowia, tylko zapach tataraku i wilgotna woń rokit — ta sama. Biało-żółte lilie wodne ze swych szerokich liści uśmiechały się do mnie i sączyły w serce wino radości.
Spostrzegłam, że wielkie olchy nad wodą zostały ścięte i że św. Jana już niema. Upust, widać, powódź zniosła, bo zastąpiono go szluzą, z której płynie nadmiar wody. Teraz nie sączy się wcale, to też uderzył mię brak melodyjnego szumu, który trwał tak długo, jak moje szczęście w dzieciństwie...
I już tego wszystkiego niema, jak wody, która wtedy płynęła, już tego nie znaleźć, jak kropel, co uciekły i w morzu utonęły.
Stary czarny młyn za groblą tak samo tonął w zieleni. Modrzew nad drogą rozrósł się jeszcze bardziej. Dwie iwy obok czworaków spróchniały już zupełnie i tylko para łodyg zielonych wyrasta z ich pniów umierających.
Stanęłam wobec domu naszego.
Jakież zniszczenie! Płoty, klomby, dróżki — wszystko skasowane bez śladu. Nawet dzikie wino przy ganku wydarte, ganek sam rozwalony, ściany odrapane, okna zabite.
Weszłam do sieni, uchyliłam drzwi dużego pokoju, w którym umarli moi obydwoje rodzice. Było tam pełno gratów żydowskich. W tym kącie stoi łoże z mnóstwem pierzyn.
Uciekłam co prędzej.
Nikt z dorosłych nie widział mię zrazu, tylko mały żydek, pewno sześcioletni, skądś wylazł i zabiegał