Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

mi drogę. Gdy stanęłam na podwórzu, obskoczyło mię z dziesięć osób Szli ze mną, dopytywali się, com za jedna, czego żądam. Coś im mówiłam. Jeden stary żyd dreptał tuż przy mnie, badając słowem i wzrokiem. Minęłam dziedziniec, lipy i skierowałam się ku Bukowej. Ów stary żyd w atłasowym chałacie szedł i coś gadał bez przerwy. Nie mogłam mówić. Wlokłam się... Nareszcie został. Śledził każdy mój krok z oddali, a z za krzaków wyglądały jego dzieci.
Dusza moja była owiana mrokiem, serce zastygło i nie mogło wydać ze siebie ani jednego uczucia. Tylko myśl sroga, bolesna i mściwa, jak błyskawica oświetlała to miejsce. Miejce zostało to samo. Wszystko przeminęło w czasie, odpłynęło z wodą. Grunt obojętny został sam jeden i jak przed wiekami zielenił się do słońca. Nic tu nie ocalało po moim ojcu, po mojej matce, po mnie i braciach. Obszar, przesiąkły pracą, myślami i uczuciami nas wszystkich wziął inny człowiek.
W tem miejscu, gdzie ostatni jęk wydali oni, które jest dla mnie świętem świętych — szwargoczą cudzy ludzie. Drzewa, co żyły w ciągu lat tęsknoty w duszy mojej, jak święte, tajemnicze symbole spraw zakrytych przed śmiertelnemi oczyma, koleje dróg, wyżłobione w żółtym piasku, co jak złote liny ciągnęły mię do tego kraju pośród łez i mroku nocy zimowych, łąki moje i błysk wody w zakrętach rzecznych między olszyną — wszystko dziedziczy przychodzień! Dla niego te wszystkie skarby duszy mojej są tylko przedmiotami lichego zarobku.
I on tak samo, jak my, przeminie i zstąpi ze swoim handlarskim mózgiem w tę ziemię, która wszystko