Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

bawiła się z większą ochotą, uśmiechnęła powabnie, ale zaraz później, gdy tylko dostrzegła, że ten lub ów chce z chwilowego jej usposobienia wyciągać wniosek na swoją korzyść, sprowadzała go na padół jednem spojrzeniem i jednym uśmiechem innego rodzaju.
Było tak i z Judymem.
Rozzuchwalony powodzeniem u dam dr. Tomasz zbliżał się śmiało do panny Natalii. W trakcie jednego z reunionów wybrała go kilkakrotnie, wesoło się z nim bawiła, sama wspomniała o Paryżu i wycieczce wersalskiej. Judymowi zakręciło się w głowie. Wzburzony tem wszystkiem, w jakimś obłędzie śmiałości zdecydował się wykonać istny zamach i w następnym kontredansie począł mówić o Karbowskim, którego od paru tygodni nie było w Cisach. Panna Orszeńska zgadzała się, gdy mówił, że ten Karbowski nie wydaje mu się być człowiekiem sympatycznym, witała jego słowa zapomocą krótkich skinień głową i dyskretnych okrzyków. Flirt wesoły trwał w dalszym ciągu. Tylko gdy później doktór zbliżył się jeszcze i, zachęcony sukcesem, chciał rzecz ciągnąć dalej już nie o Karbowskim, lecz o sobie, struchlał, ujrzawszy w jej oczach taki blask ponurej dumy, jakiego jeszcze nie widział w życiu. Zdawało mu się, że ten wzrok hetmański, ubliżający mu bez wzruszenia z głębi przymkniętych powiek wbija się w niego i szarpie na sztuki, rozdziera na strzępy, podobnie jak pazury orlicy ćwiertują żywą zdobycz. Słowa, które chciał powiedzieć, zwinęły się i niby garść pakuł utkwiły w gardle.
Blady, ze ściśniętemi zębami siedział, jak przykuty na łańcuchu, nie będąc w stanie ani odejść, ani pozostać.