w szpitaliku dla »umiejscowienia zarazy«, dr. Węglichowski czasem przyszedł i skrobnął receptę. Zwykle nawet pomagało jego lekarstwo.
Częstokroć wynajdywał jakieś cherlactwo proboszcz, panny, albo sama babka-dziedziczka. Wówczas pakowano takiego szczęśliwca do szpitala. Jeżeli to był pupil księdza, to z plebanii przynoszono mu talerz rosołu, albo jaką nogę kury, gotowanej w potrawce. Jeżeli protegowany miał za opiekunki panny ze dworu, — zajadał najpyszniejsze ochłapy z półmisków, częstokroć ze szkodą zdrowia.
Wogóle ten domek szpitalny, stojący w odosobnieniu, a wśród budynków folwarcznych, służących do wytwarzania zysku sposobami wiadomymi, reprezentował na skromną skalę los szlachetnej idei wśród świata materyalnego. Stał smutny, opuszczony, bezradny, nieśmiały, jakby z założonemi rękami. Dr. Tomasz ulegał głębokiej, a niedającej się stłumić pasyi, ilekroć zbliżał się do tego domostwa. Kiedy myślał o człowieku, który je postawił w pewnym celu, który przemyśliwał długo, jak to należy zbudować, i gdy z tem wszystkiem zestawiał rezultat przedsięwzięcia, czuł taką wściekłość, jakby go tamten nieznany zmarły biczował słowami pogardy. I nietylko to jedno.
Skoro urządził sobie z pierwszej widnej salki gabinet przyjęć, odrazu zwaliła mu się na kark lawina żydów, dziadów, obieżyświatów, biedaków, suchotników, rakowatych — wszystka słowem płacząca krwawemi łzami bieda polskiego cuchnącego miasteczka i nie inaczej cuchnących wiosek. Doktór rozsegregował ten materyał i zabrał się do niego. Jednych musiał przyjąć
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.