Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

ani orzą... Nie było tygodnia, żeby doktór nie palnął operacyi. Wycinał kaszaki, bolączki, wiercił, przekłuwał, ekstyrpował, urzynał, przylepiał i t. d. Co było w tem wszystkiem istotnie złego, to brak pomocy felczerskiej i przechodzące wszelkie granice ubóstwo narzędzi, oraz środków opatrunkowych.
Pani Wajsmanowa nie znosiła widoku krwi (osobliwie chłopskiej i, horribile dictu! — żydowskiej), brzydziła się tałatajstwem i wogóle gardziła motłochem. Doktór musiał ją na każdym kroku pilnować i przymuszać do tego, żeby się strzegła objawów wzgardy dla chłopów.
Sfery »miarodajne«, kierujące zakładem leczniczym, przypatrywały się działalności młodego chirurga, jeśli można się tak wyrazić, z pod oka. Nie można mówić, żeby ktokolwiek sprzeciwiał się, albo nawet miał za złe Judymowi jego postępowanie, ale z drugiej strony nie można utrzymywać, żeby ktokolwiek podzielał jego w tej mierze entuzyazm. Dr. Węglichowski wszelkie zabiegi swego asystenta, zdążające do postawienia szpitala na stopie tak niebywałej, traktował w sposób tak samo ironiczny, jak rozkradanie przez lokajów łóżek szpitalnych. Jeżeli Judym domagał się pomocy czynnej w materyałach, dr. Węglichowski zgadzał się, postękując, i wydzielał ilości, rozumie się, do najwyższego stopnia zmniejszone. Gdy szpitalik był naładowany, dyrektor doświadczał niesmaku, choć tego nie dał poznać nikomu, ani uczuć Judymowi. Ale żarty z zapalczywości »ordynatora« brzmiały wówczas w ustach dr. Węglicha w sposób pobłażliwy, może cokolwiek zanadto przesadnie. Od czasu do czasu stary medyk