zachodził do szpitala i po dawnemu tam rządził. Wkraczał do izb w kapeluszu na głowie, z cygarem w ustach, mówił głośno, zadawał pytania, zżymał się, łajał panią Wajsmanową, pokrzykiwał na chorych i, zbadawszy przelotnie tego i owego, kreślił szerokiem pismem recepty, albo radził Judymowi, żeby temu dać to, innemu tamto...
»Ordynator« słuchał tych rozkazów z najzupełniejszem posłuszeństwem i każde zlecenie wykonywał w sposób nieodwołalny. Chodziło mu o zyskanie dr. Węglichowskiego dla idei szpitala, o wciągnięcie go do pracy, to też puszczał mimo uszu żarty i przepisy, na które się nie godził. Jeżeli nawet dyrektor kazał kogoś znanego sobie, jakiegoś »ptaszka« wydalić bez pardonu z granic szpitala, Judym i wtedy zmuszał się do uległości. Taki stan rzeczy trwał do końca sierpnia.
W ostatnich dniach tego miesiąca liczba gości zaczęła się zmniejszać. Bryki, powozy i omnibusy zakładowe wywoziły codziennie jakieś towarzystwo, a przynajmniej jakąś rodzinę. Dr. Judym rujnował się na bukiety pożegnalne, w których nad innem kwieciem przeważały niezapominajki. Stanął już w głębi parku pierwszy chłód ranny, słał wieczorami na murawach zimną, białą rosę, a w szczyty drzew wplótł tu i ówdzie żółty liść, jakby pierwszy siwy włos w czuprynę dojrzałego mężczyzny.
Cichy smutek ogarnął rozbawione kółka. Teraz właśnie wydobywały się na jaw sympatye ukrywane starannie. Nad osobami, które wtedy dopiero miały sobie mnóstwo słów do powiedzenia, zawisł złośliwy dzień wyjazdu.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.