— Pana dyrektora nie było od rana na górze, — rzekł stary.
— No, a kogoż tam dzisiaj będziecie podejmowali?
— Tych ta panów z Warszawy, trzech, pana administratora i pana rządcę ze dwora.
— Dobrze, przyjdę, — rzekł Judym.
Wiedział teraz, że zaproszenie wydane zostało rano, a teraz pani Laura wprowadzała je w życie, nic nie wiedząc o utarczce poobiednej.
Wieczorem, znalazłszy się w saloniku, przywitany został przez dyrektora w sposób jak tylko być może najuprzejmiejszy, otoczony grzeczną, miłą i jakby tkliwą atmosferą opieki.
Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi... Wspomnienie odczytu warszawskiego było tak dławiące, że chwilami nie zdawał sobie sprawy, o czem to ma mówić...
Jeszcze przed kolacyą, kiedy zwyczajnie kółko gości dopełniło trójcę przyjezdnych, Judym wmieszał się do rozmowy i zaczął w sposób kategoryczny wykładać teoryę swego kanału. Dr. Węglichowski cierpliwie słuchał przez czas pewien, a naraz, we właściwej chwili odtrącił tę kwestyę zręcznym aforyzmem. Wprowadził na stół inną kwestyę, mianowicie kosztorys nowej willi dochodowej dla chorych niezamożnych.
Dyskusya zeszła na inne tory...
Judym wiedział, że wystawi się niemal, na śmieszność, jeżeli znowu zanuci, jak maniak, swoją piosenkę o dźwiganiu dna rzeki, a jednak zaczął:
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.