Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

włościańskich stała jeszcze mokra martwota. Doktór pospieszał, żeby wejść na punkt wyższy, panujący nad okolicą, a to w celu zobaczenia tarczy słonecznej, która jeszcze nie wychyliła się z za przeciwległej góry, choć już płynęła nad ziemią.
W lesie, którego brzegiem postępował, chwiała się wilgoć wiosenna. Mchy, wiszące na sękach świerków, jak siwe, obmierzłe futra zimowe, były mokre i co chwila kapały z nich ciemne krople. Tylko one sprawiały ruch między uśpionemi drzewami. Zdawało się, że to z nich wydziela się ostry, wilgotny, leśny zapach. Tu i owdzie na pniach wisiały obdarte płaty kory, które wiosna, niby brzydkie łachmany, syciła wodą i wolno ściągała ku ziemi. Głębie przetrzebionego lasu zalegała jeszcze mokra ciemność, w której miętosił się opar leśny. Pnie osiczyny były jakieś żółtawe. Graby od deszczu lśniły się i czerniały, jak stal. Na jasnej, podszczytowej korze sosen tworzyły się zacieki, niby rysunki dziwnego kształtu, kontury jakichś rzeczy, sylwetki szczególnych twarzy... Między obmokłymi pniami i gęstwiną gałęzi, zwisających pod ciężarem dżdżu, przywabiała oczy, niby senna mara, nie dająca się żadnym sposobem odegnać, to brzózka schylona, to młoda osika mnóstwem świeżych pąków obrzucona, jakby rozżarzonymi węglami. W człowieku coś się cieszyło na widok tych drzewek i coś je pozdrawiało z głęboką czułością.
Doktór Judym czuł nawet, że w tym jest może trochę jakiegoś sentymentalizmu, albo tam czego jeszcze gorszego, ale nie mógł na to poradzić.
— Pewno, że tego sentymentu, — myślał, — nie