zająć się nimi. Są znużeni — ba-ba — tyli świat. Wprost z Warszawy! I cóż ta w tej Warszawie? Miła to jest mieścina, ta Warszawa, nie można powiedzieć, wesołe miasteczko, choć ani się umywała do Widnia... Judymowa mówiła półgębkiem. Wstyd jej było nieznajomego. Pragnęła spocząć co prędzej...
Zeszli w dzielnicę uboższą, wdrapali się na czwarte piętro wielkiego domu. Wkrótce byli w zwyczajnem, ciasnem, robotniczem mieszkaniu. Przyjaciel Judyma żonaty był z Wiedenką, która ani słowa po polsku nie rozumiała. Plotła jednak do dzieci i do Wiktorowej śmieszne jakieś wyrazy, zadawała im tysiące pytań, śmiała się, ocierała oczy... Po śniadaniu zasłano betami szeroką kanapę i Judymowa złożyła na nich swą głowę, ale, mimo zmęczenia, oka zmrużyć nie mogła. Godzina za godziną upływała jej na rozmyślaniu o tem, jak to jechać dalej.
Teraz dopiero pojęła, że jest między obcymi. Towarzysz Judyma, który mówił po polsku, stał się tak dla niej blizki i drogi, jakby brat rodzony. Gdy wychodził z pokoju, drżała na samą myśl, że już odszedł nie wróci.
Pod wieczór musieli wyruszyć na dworzec. Opiekun ulokował ich w wielkim furgonie przewozowym ak śledzie w beczce i odstawił na Westbahn. Tam kupił Judymowej bilety do samego Winterturu w Szwajcaryi, a gdy wyczekiwali na drugi dzwonek — prędko ją uczył rozmaitych słów niemieckich. Przedewszystkiem kazał jej spamiętać dwa: umsteigen i Amsteten. Wlepiał w nią swe wyłupiaste, blade oczy i, poruszając grdyką szyi, gadał:
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.