Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

ją kto zrzucił z drogi do rowu i kopał nogami. Oczy jej widziały ciągnące bryki, domy w oddali, zarysy wysokich wież, kominów fabrycznych, ale prócz tego chłonęły w siebie co chwila jakieś niebywałe rzeczy. Zdawało się, że wygięty parkan, obielony wapnem coś tu innego ma do czynienia. Z ogrodu, zasadzonego burakami coś biegło, coś niewidzialne, a tak straszne, tak obmierzłe. Dojrzała to w oparze, drżącym nad ziemią. Uczuła jego straszne oczy w piersiach swych, w stawach, w sercu, w korzeniach włosów, w palcach zdrętwiałych... To zły tam szedł z za parkanu na giętkich nogach, w ziemię wrośniętych. Śmiechem się dławił... Rozszerzał się, trząsł, wydłużał, miętosił. Miał ręce tak długie i oczy, oczy, co gryzą jak psia paszczęka...
— Zbawicielu, Zbawicielu, miłosierny...
Obcierała rękami pot z twarzy i tarła oczy, żeby zegnać widmo, ale nie mogła się uwolnić. Strach ją oplątywał, jak sieć szeroka, którą dokoła niej ktoś okręca, okręca, okręca. I ten szept cichy, ten szept znany, pamiętny jeszcze z dzieciństwa...
Franek szedł przodem i wnet wziął się do zabawy. Zbierał kamienie i frygał do ogrodów. Cisnął tak raz, drugi, trzeci. Za czwartym razem gdzieś daleko brzękła stłuczona szyba. Judymowa usłyszała ten dźwięk, pojęła, że to Franek stłukł szybę i z nagła uczuła do tego chłopca straszną niechęć.
Tak sobie to pomyślała:
— Wezmę tego psa i uduszę! Jeszcze mię tu zaczną tyrpać o szybę. Tylko patrzeć, jak się zlecą...
Szła drogą i dzikim wzrokiem patrzyła na głowę