Franka, który, wygwizdując, z rękoma w kieszeniach rozglądał się po okolicy. Co chwila zmuszona była wstrzymywać się, opierać swe pakunki o pryzmy tłuczonego kamienia, albo je składać na ziemi. Pot zalewał jej ciało, każdy szew wrzynał się w skórę. Ociężałe i jakby rozdęte nogi zdawały się krwią broczyć. Mała Karola wlokła się obok matki i nie sprawiała na niej wrażenia idącego dziecka, istoty drogiej i lubej, lecz jakby wiadro wody, pod którego ciężarem ramię drętwieje.
Tak przypełzli do mostu nad szeroką wyrwą, w której głębi toczyła się jasno-niebieska woda.
Na moście panował hałas. Każde uderzenie koła, każde stąpnięcie nogi końskiej wywoływało huk długo niemilknący. U wejścia na most Judymowa siadła w zupełnem omdleniu. Spoglądała na miasto, jaśniejące w słońcu z drugiej strony rzeki... Czuła w sobie przez małą chwilkę myśli jakieś czyste i spokojne. Zdawały się radzić jej, żeby szła ku jasnej łące, namawiać ją mądremi słowy. Ale już łąki tej nie mogła zobaczyć w sercu swojem. Uderzyła w nią rozpacz, jak wicher halny.
— Po cóż ja tam idę? — pytała samej siebie z łkaniem wewnętrznem, co zdawało się wydzierać z niej wnętrzności. — Przecie to nie jest ani Wintertur, ani Amsteten... Co to może być za miasto! — wołała głośno, patrząc w nie wyschłemi oczami.
Siedziała tam głupia i bezsilna, jak plewa, prześladowana od wiatru.
Dzieci zeszły z chodnika i bawiły się rzucaniem kamieni w głąb wąwozu. Mogły były pozlatywać w przepaść, a nie byłaby tego dostrzegła.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/078
Ta strona została uwierzytelniona.