młodzi i piękni państwo, ubrani wykwintnie. Dama w skromnym słomkowym kapelusiku zasłaniała jasną parasolką młodego człowieka. Obydwoje śmiali się czegoś i rzucali w koło siebie szczęśliwe, rozbawione spojrzenia.
Judymowa drgnęła, jakby ją kto pchnął naprzód. Przywołała dzieci i poszła za tą dorożką. Idąc tak głośno mówiła do siebie:
— Takie szczęśliwe ludzie, takie szczęśliwe... Może mi pomogą... Zbawicielu, Zbawicielu miłosierny...
Dorożka toczyła się wolno i Judymowa, biegnąc co sił, miała ją ciągle przed oczyma. Głowy osób jadących co chwila pochylały się ku sobie. Dwa razy prędzej, niż w tamtą stronę Judymowa przebyła odległość między dworcem a mostem.
Stanęła na podwórzu stacyjnem mało co później, niż dorożka. Właśnie młodzi państwo wysiedli i stali obok, gdy tragarz odbierał z rąk woźnicy dwa kufry. Judymowa nie wiedziała, co pocznie, ale czekała na chwilę, kiedy do tych ludzi przemówi. Dlaczego do nich — nie wiedziała. Istota jej zmieniła się teraz w jeden tylko wybuch woli: przemówi!...
Nagle młoda pani rzekła do swego towarzysza po polsku:
— Weź od niego numer i chodźmy do sali.
Judymowa zachwiała się na nogach. W oczach jej pociemniało. Zbliżyła się do tej pani, jak pijana i zaczęła bełkotać wyrazy, przeplatane śmiechem, krzykiem i łkaniem:
— Pani! Pani! O, moja przenajśliczniejsza... Pani, pani anielska!
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/080
Ta strona została uwierzytelniona.