Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

zamknął przed oczyma błękitną wodę. Pociąg wybiegł na szerokie błonia. Góry znikły i tylko regle świerkowe snuły się w dali. Łąki białe od miodownika, wśród których stały gęsto drzewa owocowe, tworząc jeden sad nieprzejrzany, ciągnęły się, jak okiem rzucić.
Około godziny jedenastej pociąg stanął w Winterturze. Usłyszawszy tę nazwę, Judymowa przelękła się i bała ruszyć z miejsca. Konduktor otworzył drzwi i dał jej znak, żeby się wyniosła z wagonu. Gdy, dźwigając swe toboły i dzieci, złaziła ze stopni, ujrzała Wiktora, jak przeciskał się wskróś tłumu i szukał ich oczami. Zaraz w złość wpadła. Gdy ich zobaczył i podbiegł, sypnęła odrazu:
— Gdzieżeś ty, człowieku, miał rozum, żeby nas w tyli świat!... O, Jezu, Jezu...
— A cóżem ci rozkazywał? Mogłaś nie jechać. Widzisz ją! Powitanie małżeńskie! Od trzech dni przylatuję, jak kto głupi, na każdy pociąg...
— Ale, powitanie! Spojrzyjno-se, co się z temi dzieciami zrobiło. W gębach mają jakieś krosty, nawet nie wiem... Masz ty rozum! Jeżeli my nie pomarli w drodze, to prawdziwe zdarzenie.
— Takaś znowuż delikatna! I ja przecie jechałem tą samą drogą. Cóżem miał zrobić, skrócić ją, czy co?
— Ij, stuliłbyś gębę, bo doprawdy...
— To ty stul gębę, żebym ci na przywitanie czego zaś nie ofiarował. Jak ci się nie podoba, to siadaj w kolej i rznij, gdzie ci wypada.
Wziął na rękę Karolę, tobół pod pachę i wyprowadził ich za peron. Szli jakiś czas w milczeniu po szosie, usypanej żwirem.