wagonu. Ale oto w drugiej izdebce dostrzegła łóżko pod sam sufit zasłane betami. Zaczęła się co tchu rozbierać.
Judym wyszedł do swej fabryki. Dzieci nie chciały iść spać i wybiegły z ojcem na miasto.
Tonąc w puchu, Judymowa wodziła oczami po czystych ścianach, po prostych sprzętach, które nie miały na sobie ani jednej plamki, i usiłowała zatrzymać je w miejscu. Wszystko jej w oczach szło, szło, szło bez końca, jak wagony. Ściana wysuwała się ze swego miejsca i przechodziła... Krzesło, komoda, szafa, tłomok, leżący na środku pierwszego pokoju — wszystko to sunęło dokądś, bez przerwy... Gdy zamykała oczy, żeby usnąć, natychmiast w nich i w głębi mózgu snuły się nieskończone szeregi wagonów.
Koła ich, stukając, pędziły przez całe ciało, przez głowę i piersi, ze drżeniem, z hukiem i zgrzytem. Ani usnąć, ani odpocząć...
Czuła doskonale, jak mija czas, słyszała głosy zewnętrzne, rozumiała, gdzie jest, ale odegnać owego pędu wagonów ani na sekundę nie była w stanie.
Z dźwięków ulicznych zajmował ją i nęcił szczególniej jeden. Był to jakby śpiew, jakby wydawanie lekcyi, czy chóralne odmawianie pacierza przez gromadę dzieci. Judymowa słyszała nietylko ogólny ton, ale każdy głosik z osobna, wymykający się z harmonii. Było w tem coś wesołego nad wszelki wyraz, coś tak miłego, że nie mogła dać sobie z tem rady. Wstała z łóżka, narzuciła odzienie i, czając się w głębi izby, zaczęła wypatrywać, skąd te głosy pochodzą.
Z drugiej strony wązkiej uliczki, na tej samej
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.