wysokości były rozwarte okna jakiejś dużej sali. Na małych drewnianych stołeczkach siedziało tam kilkadziesiąt, pewno ze czterdzieści sztuk indywiduów w wieku lat od czterech do sześciu. Osoby te gwarzyły, beczały, śmiały się, spierały, swawoliły, ale co pewien czas, na znak, dany przez otyłą kobietę w latach, każde ujmowało w rękę szydełko i rozpoczynało pracę. Wtedy to za głosem przewodniczki cały chór, wykonywując szydełkiem każdy ruch, kiwał się i śpiewał ową jakby piosenkę. Judymowa nie rozumiała wyrazów, ale nie mogła się wstrzymać, żeby nie powtarzać płynących dźwięków:
Ine stache,
Fadeli ume g’schluh’.
Use ziehe.
Abe Loh’...
Bawiło ją to i zajmowało do żywego.
— Co też to może być? — myślała. — Szkoła? Ale czyżby kto posyłał do szkoły takie małe berbecie?
Tymczasem w uczelni znowu wybuchały gwary, zabawa, krzyki, gonitwy, a po upływie jakiegoś czasu dawała się słyszeć recytacya:
Ine stache...
Patrząc na tę swawolę, połączoną z robotą, słuchając chóralnego gwarzenia, które nie było jeszcze śpiewem, ale już było rytmem, podniecającym do wykonania bez przykrości pracy, doznała dziwnego uczucia. Przytulona do ściany, z oczyma utkwionemi w ten obraz, który miała przed sobą, myślała o czemś, co jej nigdy, przenigdy nie przychodziło do głowy.