więziła nóg, jak piasek na wydmie, lecz je ogrzewała delikatną głębią swoją. Stopy panny Joanny, obute w pantofle zupełnie ginęły w roli. Obydwoje nie zwracali na ten szczegół uwagi, ale o nim dobrze wiedzieli.
Z szarej gleby zaczęła się dźwigać w górę jej barwa, zaczęła wchłaniać połyskujące przed chwilą kolory lasu i słać dokoła, daleko i blizko zmrok cichy, zmrok ciepły, zmrok wonny.
— Nie powiedziałem wtedy, — rzekł Judym, — dlaczego pani zwróciła na mnie uwagę, gdy jechaliśmy tramwajem w stronę ulicy Chłodnej... Otóż mnie się zdaje, że wiem.
— Pan to wie?
— Tak, wiem.
— Bardzo jestem ciekawa.
— Pani musiała wówczas po prostu przeczuć...
— Co przeczuć?
— Wszystko, co ma nastąpić.
— Cóż takiego?
— Że to ja właśnie będę mężem twoim.
Panna Joanna nie okazała zdziwienia. Szła w spokoju. Blada jej twarz wydawała się uśpioną. Judym nachylił się ku niej.
— Czy aby dobrze, czy z rozwagą pan to czyni? — mówiła cichym, głębokim głosem. — Niech pan dobrze nad tem pomyśli...
— Już wszystko przemyślałem.
To twarde oznajmienie istoty rzeczy nie wyrażało, ale dźwięk jego był tak decydujący, że panna Joasia nic nie odrzekła.
Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.