Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Żałość ukryta w tych słowach była tak nienasycenie bolesna, tak ostra, tak wydzierająca z wewnątrz, że można ją przyrównać chyba do haka, którego koniec utkwił w żywem płucu, drze je, a zarazem całe ciągnie ze sobą. Ale kiedy jego żelazo największą szerzyło boleść, kiedy zdawało się wyczerpywać swą siłę, wtedy ukazała się jeszcze inna katusza: uśmiech panny Joasi, spotkanej na łące.
W całem tem zdarzeniu Judym o niej zapomniał, a raczej nie mógł pamiętać. Teraz zjawiła się, niby zdumienie bezsilne, bolesne, milczące...
— Cóż tu teraz począć? Wyjechać, rozstać się? teraz właśnie? Dziś, jutro, pojutrze?
Uczucie, które go wtedy opanowało na samą myśl o wyjeździe, było głupie, tchórzowskie i nędzne. Trząsł się wewnątrz ze strachu i szalał z żalu. Wszystko zerwało się w jego duszy. Męskie uczucia rozprysły się, jak kupa zgonin, w którą podmuch wichru uderzył.
Nadszedł wieczór. Roztwarte okno wpuszczało do pokoju zapach róż kwitnących. Nad murem, który część parku otaczał, między pniami drzew lśniła się jeszcze zorza złoto-czerwona. Ciepły mrok napełniał już pokój i wolno zaścielał uliczkę w środku grabów.
Judym spostrzegał jeszcze głąb jej czarującą i szary mur w oddali, ale w pewnych momentach tracił wszystko z oczu, jak gdyby ciemność wzrok mu wyżerała. Pomimo wszelkich usiłowań obrony zapadał coraz głębiej w jakąś nieprzeniknioną ciemnicę. Czuł to, że z nim razem idą tam wszystkie wzruszenia miłosne i że na dnie przeraźliwem zostaną w pył rozsypane. Leżał bezsilny, jak drewno, doświadczając tylko dreszczu na-