Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

którego się wcisnął, nie było nikogo, to też zaraz rzucił się na wyścielaną sofę z pragnieniem snu.
Spać, spać...
Był znużony, czuł na sobie ciężar tysiąca pudów. Ćmił jednego papierosa za drugim. Oczy jego ustały. Zwrócone na szybę chłonęły w siebie kolor nieba, czasami szczyty drzew, słupy i druty telegraficzne, zupełnie, jak martwe lustra, które w sobie obraz trzymają, ale nic o nim nie wiedzą. Po szybie z góry na dół i z dołu w górę biegły nieustannie równoległe kresy drutów telegraficznych. Oto wolno, wolno idą, czają się w kierunku dolnej ramy, aż gwałtownym rzutem kryją się za nią, jakby upadały w ziemię. Po chwili wylatują stamtąd, jak spłoszone ptaki i mkną w górę przez całą wysokość szyby. To znowu w jej samym środku nieruchomo stoją, jakby w zadumaniu, dokąd pójść teraz...
— Jeżeli pójdą do góry... — marzy Judym, — jeżeli pójdą...
Serce jego ściska się i łka, bo ta wyrocznia w małem templum, przejrzystem schyla się na dół i wolno idzie z jakimś niemym śmiechem szyderstwa.
Wtedy obwijały się koło jego duszy przywidzenia, półuczucia bezimienne, przesądy, dziwy, strachy. Biegły skądś niespodziewane, jakby chropawe smugi na lustrzanej tafli wodnej. Westchnęły i przepadły... To znowu snuły się, jak wodorosty, jak zielenice, jak długie żyły, z których wykwitają na powierzchni białe lilie, — jak płaskie wstęgi i nici wodne, co oplątują ciało topielca, gdy tylko zachłyśnie się wodą, utraci tęgość swych ruchów i bez sił idzie na dno.